czwartek, 9 września 2010

Kropka nad i

Mam z tym trudności. Z zakończeniem. 
Zwykle jest tak, że pomysł rysuje się wściekle wyraźnie, potem jest nieco lżej, a końcówka rozmywa się w niebycie. I tak mam ze wszystkim. Za każdym razem wymagany jest reset systemu, wstrząs światopoglądem, kilka dni mikrodepresji i powrót do pionu. Po czym znowu pomysł na zakończenie jest wyraźny, środek jest nieco lżejszy, a koniec końca rozmyty... Całość odkłada się w czasie. 
Co tu dużo mówić - nie umiem kończyć tego co zaczęłam. Zwykle zapalam się do pomysłu, żyję nim i tylko nim przez kilka dni, a potem przystępuję do działania i ... ręce mi opadają. Dosłownie. 
Kiedyś zauważyłam, że za mało od siebie wymagam. 
Dmucham i chucham na siebie, pozwalam sobie na odpoczynek, który ze zdrowego i potrzebnego przeradza się w czyste, męczące lenistwo. 
Ale ja nie po to w nagłówku tego bloga ogłosiłam miłość do świata, żeby się nad sobą użalać. Wybaczcie. 
Po prostu przy czyszczeniu trzeba sobie trochę ręce pobrudzić :) A celem mojego działania jest ogólna poprawa nastroju, lekka korekta kierunku, w którym zmierzam (obecnie człapię). Wszystko po to by się spełniać w tym co kocham i cieszyć się każdym dniem.
Wczoraj wracałam do domu obojętna na wszystko i zniechęcona. I znalazłam na murze taki oto napis: This is a good day to have a good day. Myślę, że to dobry pomysł. Bez początków, środków i końców.

środa, 8 września 2010

Mimo że,

pochmurno, mglisto i  zimno utworzyłam moje nasłonecznione miejsce, gdzie będę pisała o tym co akurat u mnie. I żeby nie było patetycznie, szumnie i górnie od razu przejdę do rzeczy.

Kalendarz mam zapchany. Godzinami. A każda godzina zaplanowana. Odmierzyłam minuty i również poukładałam. Równiutko w szeregi. I co z tego, że na papierze jest, jak w życiu nie ma. Bo ciągle we mnie siedzi przekonanie, że organizacja krępuje wolność, a wolność jest przecież najważniejsza. I właśnie przez nieustające poczucie krzywdy, gdy coś zrobić muszę (choć chcę), ona bije w bębny, gra hejnały na trąbkach, byle tylko nie dać się skrępować i zdjąć ze sceny. Choć i ja i ona wiemy, że bez organizacji to potrafimy tylko rasowo lenić się na kanapie, nie daje się odsunąć w cień. A gdy przychodzą wyrzuty sumienia, że czas zmarnowany, jej nie ma. Drzemki sobie ucina. Odpoczywa od zgiełku. I tylko ja zostaję sam na sam z gorzkim smakiem porażki  w ustach. Odgrażam się, zwykle sięgam wtedy po książkę Lisy See "Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz" i od nowa uczę się wewnętrznej dyscypliny. I przez kilka dni wolność jest spacyfikowana. A potem wszystko zaczyna się od nowa...eh